Poznałem Go 12.09.2000 roku w Ambasadzie RP w Kolonii, gdzie podczas obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego został przedstawiony uczestnikom spotkania i odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Głęboko wzruszony opowiadał o swoich przeżyciach z Powstania. Siedziałem blisko i słuchałem Go z wielkim przejęciem. Opowiadał, jakby te zdarzenia miały miejsca przed kilkoma godzinami. Po oficjalnym spotkaniu długo jeszcze rozmawialiśmy z sobą. Dwa lata potem wrócił do Polski, gdzie nie był od zakończenia wojny.
Od tamtego czasu przyjeżdżałem do Warszawy często na obchody rocznicy Powstania (po 2010 roku także na obchody rocznicy tragedii smoleńskiej i Marsze Niepodległości 11 listopada). Dziś w 79tą Rocznicę Powstania przypominam jednego z Bohaterów tamtego czasu.
Janusz Brochwicz-Lewiński, ps.”Gryf” urodził się 17 września 1920 roku w Wołkowysku w rodzinie ziemiańskiej. Jego ojciec Stanisław był profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego i Uniwersytetu Stefana Batorego.
We wrześniu 1939 r. walczyłem w stopniu kaprala podchorążego. Dzień przed wybuchem wojny dostałem od matki coś, co stało się mi relikwią przez całe życie. W sierpniu 1939 roku byłem na urlopie u mojej babci i matki w Wołkowysku, tam mieliśmy majątek niedaleko. Wojna wisiała w powietrzu. Moja matka, która przeżyła wojnę w 1920 roku, panicznie bała się hordy bolszewickiej. Przed odjazdem do mojego pułku, który stacjonował w Grodnie, dała mi ten niepozorny, niebieski obrazek Jezusa Miłosiernego i powiedziała: „Ten obrazek będzie cię chronił, on jest poświęcony, noś go z sobą”. Matka otrzymała go od księdza proboszcza w Wołkowysku, który powiedział jej, że ten obrazek ma wielką moc” – opowiadał. „Obrazek Jezusa Miłosiernego, który mi dała, włożyłem do mojej legitymacji wojskowej. Nosiłem go w mundurze lub w portfelu, gdy chodziłem po cywilu, ale zawsze miałem go z sobą” – wspominał Brochwicz-Lewiński.
„Po agresji Rosji na Polskę dostałem się do niewoli sowieckiej, z której zbiegłem. Mój oddział walczył na wschodniej granicy z Rosjanami, którzy 17 września wkroczyli do Polski. Po trzech dniach zostaliśmy wzięci do niewoli. Wraz z czternastoma innymi oficerami zostałem postawiony przed sądem polowym NKWD i skazany na śmierć, mimo że miałem dziewiętnaście lat i byłem młodym podchorążym. Nie wiem, jak to się stało, że nie wykonano wyroku śmierci na miejscu, jak to uczyniono z innymi dziesięcioma oficerami, ale wsadzono mnie do pociągu wraz z czterema skazanymi i wieziono w głąb Rosji, by tam dopełnić egzekucji. Z tego transportu uciekłem i to był pierwszy cud. Po dwóch tygodniach samotnego marszu, ukrywając się przed ludźmi, dotarłem do Bugu. Przez rzekę w nocy łódką przeprawił mnie pewien człowiek. I tu też szczęśliwie przeszedłem niezauważony przez służby graniczne” – relacjonował ocalenie z rąk NKWD. „Miałem wrażenie, że w niemieckiej okupacji miałem jakby pół wolności. W Rosji sowieckiej nie miałbym najmniejszej szansy, aby przeżyć.”
Janusz Brochwicz-Lewiński włączył się w działalność rodzącej się konspiracji. W Puławach znalazł zatrudnienie w administracji niemieckiej. Przy tej okazji prowadził działania wywiadowcze dla wywiadu Związku Walki Zbrojnej. Z powodu zagrożenia dekonspiracją w 1942 r. opuścił Puławy i do wiosny 1944 r. dowodził oddziałem partyzanckim AK na Lubelszczyźnie.
W obliczu zbliżającej się akcji „Burza” został w marcu 1944 r. skierowany do Warszawy. Po przybyciu do stolicy z rozkazu dowódcy Okręgu Warszawskiego AK wszedł w skład I plutonu kompanii „Pegaz” (późniejszy „Parasol”). Powierzono mu szkolenie. „Zobaczyłem więc, że „Parasol” nie był dobrze wyszkolony, i miałem mu w tym pomóc. Opierano się na moim doświadczeniu. Byłem twardy, wymagałem dużo, ale dawałem też dobry trening. (…) Szkoliłem z broni, terenoznawstwa z kompasem i mapą, musztry – bo to było bardzo ważne. Później było planowane przejście na wyszkolenie spadochronowe” – zaznaczał po latach.
Przygotowywał również akcje likwidacji gestapowców i agentów. W ostatnich tygodniach przed powstaniem jego oddział skupił się na zdobywaniu materiałów niezbędnych do prowadzenia walki. 10 lipca 1944 r. dowodził akcją na aptekę Wendego przy Krakowskim Przedmieściu 55, podczas której zdobyto narzędzia chirurgiczne, lekarstwa, środki znieczulające oraz materiały opatrunkowe dla sanitariatu Kedywu Komendy Głównej AK. Dziś akcja ta uważana jest za jedną z najlepiej przygotowanych i przeprowadzonych akcji Armii Krajowej. „Gryf” rozpracował system alarmowy działający w aptece, mieszkańców kamienicy, a następnie wczesnym rankiem rozpoczął akcję, wchodząc do apteki w mundurze niemieckiego oficera, pod pozorem zakupu leków dla swego rzekomego dowódcy. W przedsięwzięciu pomagał lekarz, który selekcjonował najbardziej przydatne materiały. Z apteki wywieziono ciężarówkę bezcennych w czasie powstania medykamentów, które zdeponowano we wcześniej przygotowanym magazynie. „Gryf” podkreślał ryzyko całej akcji: „Jeżeli by tam padł choć jeden strzał, nie byłoby po nas śladu. W odległości 300–400 metrów znajdowały się takie posterunki, że Niemcy byli w sile 800–1000 żołnierzy na tym terenie. Byli wszędzie. Tu posterunek, tam posterunek, obok gestapo, dalej SS…”.
W dniach 4–5 sierpnia 1944 r. wsławił się dowodzeniem obroną kompleksu zabudowań przemysłowych na Woli „Getreide Industrie-Werke” czyli: młyna, fabryki makaronów, magazynów oraz „pałacyku”, a właściwie kamieniczki Karola Michlera przy ul. Wolskiej 40. Jego oddział czterokrotnie odpierał niemieckie ataki wspierane bronią pancerną. Za te walki odznaczono go Krzyżem Walecznych. Wydarzenia te zostały upamiętnione w powstańczej piosence „Pałacyk Michla”. Od 6 sierpnia dowodził walkami kilkunastoosobowej grupy opóźniającej, której zadaniem była obrona rejonu Młynarska–Żytnia. Na Woli zetknął się z jedną z najbardziej zbrodniczych formacji niemieckich. „Walczyłem m.in. z brygadą Dirlewangera, złożoną z morderców. Ci ludzie byli wypuszczani z więzień pod warunkiem, że będą się bili na śmierć i życie. To była dla nich jedyna droga do wolności” – mówił w wywiadzie z 2015 r.
8 sierpnia został ciężko ranny podczas starć na Cmentarzu Ewangelickim. Otrzymał postrzał w twarz, którego ślady nosił do końca życia. Kula w czterech miejscach złamała mu szczękę. Został wyeliminowany z czynnego udziału w kolejnych walkach. „Gryf” wspominał, że był bliski śmierci i otrzymał ostatnie sakramenty. Po siedemdziesięciu latach podkreślał również, że były to boje toczone z jedną z najbardziej elitarnych jednostek sił niemieckich – Dywizją Pancerno-Spadochronową Hermann Göring. Został ewakuowany do Szpitala Jana Bożego na Starym Mieście, następnie w czasie ewakuacji Starówki kanałami przeszedł do północnej części Śródmieścia. Pod koniec życia jednoznacznie pozytywnie oceniał decyzję o wybuchu zrywu. „Poszliśmy do powstania, bo marzyliśmy o wolnej Polsce” – tłumaczył w apelu do powstańców, 1.08.2016r.
Po kapitulacji dostał się do niewoli. Był więziony w stalagu Lamsdorf, a później oflagu VII A Murnau. Po uwolnieniu przez Amerykanów pozostał po wojnie na Zachodzie. Wkrótce otrzymał przydział do Ośrodka Zapasowego Samodzielnej Brygady Spadochronowej, z której we wrześniu 1945 r. został skierowany do szpitala w Szkocji. Przeszedł ciężką operację szczęki i pięciomiesięczną rehabilitację. W lutym 1946 r. opuścił szpital. Zdecydował się na pozostanie w Wielkiej Brytanii. Wstąpił do armii Zjednoczonego Królestwa. Służył m.in. w elitarnym 3. Pułku Królewskim Huzarów i gwardii przybocznej Jego Królewskiej Mości króla Jerzego VI. „Gdy poznałem przyszłą królową Elżbietę II, to miała 19 lat, a jej młodsza siostra Margareta 16–17 lat. Uczestniczyłem wcześniej w paradzie dekoracyjnej, kiedy Elżbieta II została koronowana na królową”. Jako agent brytyjskiego wywiadu MI6 był przydzielany do misji wymierzonych przeciwko wpływom sowieckim. Kilkukrotnie uniknął śmierci w zamachach organizowanych przez sowieckie służby specjalne.
Po przejściu na emeryturę w 1985 r. pracował dorywczo jako tłumacz w ambasadzie brytyjskiej w Bonn i konsulacie brytyjskim w Kolonii. Powrócił na stałe do Polski w lipcu 2002 r. Podniszczony obrazek Jezusa Miłosiernego zawisł na ścianie jego warszawskiego mieszkania. „Dla mnie ten obrazek jest jak ołtarz. Ja z nim żyję, zwierzam Mu się z tego, co przechodzę. Nie pójdę spać, dopóki nie porozmawiam z moim Panem Jezusem. I robię to codziennie” – powiedział Janusz Brochwicz-Lewiński, cytowany w artykule „Był ze mną zawsze”.
24 kwietnia 2008 r. prezydent Lech Kaczyński awansował go na stopień generała brygady. Janusz Brochwicz-Lewiński był odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari, Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Walecznych (dwukrotnie), Krzyżem Partyzanckim, Krzyżem Armii Krajowej, Warszawskim Krzyżem Powstańczym, Krzyżem Kampanii Wrześniowej, Złotym Medalem za Zasługi dla Obronności Kraju, British Empire Medal, War Medal 1939–1945 i General Service Medal.
W listopadzie 2015 r. prezydent Andrzej Duda nadał mu Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski „za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej, za działalność na rzecz środowisk kombatanckich, za pielęgnowanie pamięci.
Zmarł w Warszawie 5 stycznia 2017 r. Został pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Decyzją prezydenta RP został pośmiertnie awansowany do stopnia generała dywizji. „Generał to wzór Polaka, patrioty, żołnierza niezłomnego, twardego, a jednocześnie ciepłego, dobrego, absolutnie niezachwianego w przekonaniu o konieczności służby ojczyźnie. (…) Poświęciłeś tyle lat na dawanie świadectwa, kształtowanie ich świadomości, poczucia więzi z ojczyzną i obowiązku wobec niej. Dziękujemy za twoje wielkie, bohaterskie i piękne życie” – mówił prezydent Duda podczas uroczystości pogrzebowych.
„Miłosierny Jezus wiele razy uchronił mnie przed śmiercią, pomógł w trudnych sytuacjach, był dla mnie dobry, dlatego Go kocham, uwielbiam i będę Mu wierny aż do końca życia” – mówił Janusz Brochwicz-Lewiński w 2012 roku.