W przypadającym dziś Dniu Kobiet pragnę przypomnieć dwie z nich. „Kobiety wyklęte”. Były traktowane przez władzę ludową z równą bezwzględnością, jak inni żołnierze wyklęci.
Maria Kobierzycka, „Grażyna”. O jej wyczynach wojennych, brawurze i odwadze pisałem już w książce „Kapitan Paweł”. Korzystałem z relacji jej dowódcy W.Kołacińskiego , który pisał o niej w książce „Między młotem a swastyką”. Potem 11.04 2018 roku, odwiedzając Muzeum Powstania Warszawskiego, poszerzyłem swoją wiedzę o niej. Oprowadzał mnie tam przewodnik, Pan Marek Klimczak, którego ciocią była moja bohaterka.
Urodziła się 7 lutego 1922 roku w Dąbrówce, małym majątku ziemskim rodziców na Kielecczyźnie. Była najmłodszą z czwórki rodzeństwa. Pierwsze pięć lat nauki odbyła w domu. Następnie uczyła się w prywatnym liceum im. M. Konopnickiej w Radomiu, w którym zdała „małą” maturę. W 1941 roku ich majątek został przejęty przez Niemców. Po zaprzysiężeniu do AK i ukończeniu kursu sanitariuszki Maria uciekła przed gestapo do oddziału AK. Prowadziła działania na terenie Warszawy. W czasie okupacji zdała też maturę.
Gdy Brygada stacjonowała w Hucie Drewnianej, zgłosiła się do d-cy oddziału W. Kołacińskiego „Żbika“, młoda kobieta z prośbą o przyjęcie do oddziału. Deklarowała śmiało, że chce być żołnierzem i z bronią w ręku bić się z Niemcami.„Żbik” nie wyrażał zgody; – „Nie ma pani przygotowania, nie wytrzyma trudów marszu, nie udźwignie nawet karabinu, a gdzie obciążenia amunicją, chlebakiem….Niech pani nie liczy na pomoc żołnierzy, bo bywa, że sami padają ze zmęczenia. Odechce się pani partyzantki już po paru dniach i przyjdzie z płaczem o zwolnienie. Będzie tylko kłopot i zamieszanie. Nie mamy specjalnej drużyny bojowej kobiet. Jak pani sobie to wyobraża, wspólnie z chłopcami?„ – zakończył poirytowany dowódca.
Dziewczyna się jednak upierała; -„ Proszę mnie przyjąć na próbę i przydzielić do męskiej drużyny. Nie będzie ze mną żadnego kłopotu. Nie przychodzę szukać tu flirtów. Ja chce się bić! „ – zakończyła mocno, ze łzami w oczach.
Młodziutka 17-letnia dziewczyna, Maria Kobierzycka, przyjęła ps. “Grażyna”, otrzymała mundur i pełne uzbrojenie. Już wkrótce miała okazję zadebiutować w walce, gdy oddział został zaatakowany niespodziewanie przez Niemców. Żołnierze musieli podjąć walkę na własną rękę. Nikt nie padał, nie osłaniał nikogo ogniem, każdy strzelał i biegł do przodu….. Jej dowódca W.Kołaciński tak pisał o niej w swych wspomnieniach:
„W pierwszej linii, z karabinem w wątłych garstkach biegła strzelec „Grażyna”. Nie przypadała do ziemi ani razu. Mierzyła do wroga stojąc. Jej brawura udzieliła się innym. Nikt nie chciał być od niej gorszym. Zapaleńcy biegli do przodu a przerażeni Niemcy zaczęli uciekać. „Grażyna” brała udział w każdej walce. Zawsze z karabinm w ręku, w pierwszej linii. Nigdy nie stchórzyła. W długich, ciężkich marszach, kiedy inni padali z wyczerpani i znużenia, ona ani razu nie skorzystała z wozu taborowego. Nie zawiódł się na niej dowódca, nie zawiódł się nikt. Zawiedli się jedynie ci, którzy próbowali z nią flirtu. Żolnierze kochali ją i szanowali. Nikt nie pozwolił sobie wobec niej na nietakt czy poufałość. Awansowała do stopnia kaprala i odznaczona została Krzyżem Walecznych.”
Wyszła z Polski z Brygadą Świętokrzyską. Wróciła pierwszym patrolem, który został wysłany do Polski drogą powietrzną. Dowodził por. Bogusław Denkiewicz ps. „Bogusław”. Skok ze spadochronem grupy liczącej 6 osób nastąpił w nocy 13/14 lutego 1945. Omyłkowo grupa została zrzucona w okolicach Dwikóz na Sandomierszczyźnie, nad polem minowym. Zaraz po wylądowaniu zginął Jan Ciesielski, ps. „Rumba”. Troje z członków patrolu zaginęło. Jedynymi, którzy się ze sobą spotkali, byli por. „Bogusław” i Maria Kobierzycka ps. „Baśka”. Dotarli razem w okolice Skarżyska-Kamiennej, a następnie rozeszli się: „Baśka” poszła do swojej siostry w Radomiu, a Denkiewicz udał się do Suchedniowa. Denkiewiczowi i Kobierzyckiej udało się nawiązać kontakt z oficerami Okręgu Kieleckiego NSZ, a za ich pośrednictwem z Komendą Główną. Wpadła w kocioł w Warszawie, została aresztowana. Ujęta przez UB przeszła bestialskie śledztwo, które tak wspominała :
„Zaraz po przywiezieniu mnie do więzienia na Pradze wezwano mnie do celi przesłuchań, gdzie słynny, wyrafinowany oprawca – Różański, rzucił się na mnie z biciem i rynsztokiem obelg, z których najłagodniejsze były: „Ty suko, ty szmato, ty ścierwo z NSZ-tu”. Innych obelg nie chcę tu powtarzać. Odruchowo, nie myśląc o konsekwencjach, uderzyłam go w twarz. Reakcja była natychmiastowa, wykręcono mi ręce i odprowadzono do karca. (…) Drugie spotkanie z Różańskim było bez bicia, tylko syczącym głosem obwieścił, że zapewnia mnie, iż „własną ręką sam zabije mnie jak sukę”. Byłam przerażona, wiedziałam, w jakich jestem rękach i w myślach modliłam się o szybką śmierć..”
Wyrokiem sądu tzw. Polski Ludowej zasądzono ją na karę śmierci. I, o dziwo, mjr. Buczkowski, z pozycji sędziego komunistycznego sądu, stał się jej nieoczekiwanym obrońcą, podkreślając fakt, że „Grażyna” w szeregach NSZ walczyła przeciwko Niemcom z karabinem w dłoni. Tylko dzięki temu zasądzoną już karę śmierci zamieniono jej na dożywotnie więzienie. Karę odbywała w więzieniu w Fordonie. Wyszła w 1956 roku po dziewięciu latach więzienia. Po wielkich trudnościach ze znalezieniem pracy zatrudniono ją w zakładach telefonicznych, a następnie dostała pracę w szkole jako nauczycielka. Zmarła w 2007 roku.
Szczególne okoliczności towarzyszyły wykonaniu wyroku na Helenie Motykównie „Dziuńka” i trzech jej kolegach z oddziału Franciszka Olszówki”Otta”. Motykówna miała zaledwie 22 lata i była w zaawansowanej ciąży. Datę ich egzekucji wyznaczono na godz. 6.00. 18 lipca 1946 r. Dowódcą plutonu egzekucyjnego był ppor.Franciszek Lach.
Ks. Jan Skiba, asystujący w ostatniej drodze skazańców z więzienia przy ul. Kleczkowskiej we Wrocławiu, po latach wspominał: „Któregoś razu było ich pięcioro. Wśród nich może 18-letnia dziewczyna, która miała w kieszonce książeczka do nabożeństwa, modliła się żarliwie. Zwykle rozstrzeliwano na dziedzińcu więziennym, wtedy jednak skierowali nas do jakieś szopy. Ustawili ich przy filarach, opaska na oczy, ręce do tyłu. Prokurator odczytał akt oskarżenia i wyrok, a oni śpiewali „Pod Twoją obronę”. Podałem krzyżyk do pocałowania, a oni jak na komendę krzyknęli „Jeszcze Polska nie zginęła”. W tej samej chwili oficer dał komendę do strzału. A potem jeden, jedyny okrzyk – mamo!!! Ten okrzyk prześladował mnie po nocach. Modliłem się za nich, odprawiałem msze w ich intencji, cierpiałem z nimi”.