To przykre, że zdarzali się nieuczciwi Polacy, którzy zdecydowali się zdradzać swoją Ojczyznę, służyć okupantom. Zadawałem sobie pytanie, czy zdarzały się odwrotne przypadki? Czy byli uczciwi Niemcy, którzy nie chcieli służyć Hitlerowi, woleli przejść na polską stronę? Nie łatwo było znaleźć takie przykłady, mało jest ich opisanych w dostępnych mi opracowaniach. Znalazłem jednak nieco takich przypadków również w najbardziej mnie interesującym regionie radomszczańsko-częstochowskim. Pisałem o tych przypadkach szerzej w książce „Na usługach…”.Tu o trzech takich.
Jonny Lechenich – kapo z KL Auschwitz w partyzantce i II Korpusie
Do dziś ten niemiecki marynarz, urodzony 10.09.1910 roku w małej miejscowości Busűm nad morzem Północnym pozostaje zagadką. Był więźniem niemieckiego Konzentrationslager Sachsenhausen. Grupę 30 więźniów kryminalistów 20 maja 1940 r. przetransportowano do KL Auschwitz, jeszcze przed otwarciem obozu śmierci. Mieli pełnić rolę kapo. Jednym z nich był Jonny Lecheniech. Dostał nr obozowy 19. (Pierwszy prawdziwy więzień Auschwitz, Polak Stanisław Ryniak, dostał nr 31. Przywieziony tu został 14 czerwca 1940 r. wraz grupą 728 Polaków z więzienia w Tarnowie).
Ciepło wspominał go legendarny rotmistrz Witold Pilecki w swoim raporcie: „Jako kapo komanda Landwirtschaftu początkowo nie przeszkadzał, a potem nawet ułatwiał nam porozumiewanie się ze światem przez kontakt z organizacją na zewnątrz przy współudziale panny Zofii S. (Stare Stawy), z konieczności musiał trochę więcej się domyślać (chodziło o tajną organizację w obozie ). Nie zdradził nas, a od chwili, gdy za dowiedzione mu przez władze lagru „przeoczenie” w podkarmianiu więźniów przez ludność cywilną (podrzucanie chleba) – coś więcej nie przyszło władzom do głowy – wziął porcję kijów na stołku, stał się całkowitym naszym przyjacielem.”
Uciekł z obozu 10 października 1942 r. wraz z polskimi więźniami Kazimierzem Nowakowskim (nr obozowy 23048) i Fryderykiem Klyttą (nr.637), z którymi pracował w Karnej Kompanii. Po udanej ucieczce przystąpił do oddziałów partyzanckich zostając członkiem batalionu „Las” 74 pułku piechoty AK. Dowódcą batalionu „Las” był „Marcin” (M. Tarchalski), który pisze o nim w swoich wspomnieniach. Jonny trafił do plutonu dowodzonego przez podporucznika „Alma” ( patrz wpis Nr 12 na tym blogu). Wśród partyzantów uchodził za zestrzelonego pilota angielskiego lub autralijskiego. Obawiał się i nie bez racji przyznać, że jest Niemcem. W czasie wojny, w trudnych warunkach konspiracji narodowość mogła budzić brak zaufania. Jego d-ca „Alm” dobrze to rozumiał.
Był mężczyzną, na widok którego kobiety traciły głowy. Wysoki, bardzo dobrze zbudowany, wysportowany, z grzywą jasnych włosów, o wesołym usposobieniu. Koledzy, którzy go w tym czasie spotkali wspominali, że chodził w angielskim battle-dressie. Kolega z oddziału, Longin Hoffman „Sawa” spotkał Jonnego w lutym 1945 r. w Częstochowie. Ich oddział został wcześniej rozformowany, jako że zajęły obszar ich działania wojska sowieckie. Szedł w towarzystwie Nowozelandczyka zestrzelonego nad Niemcami. Obaj czekali na transport do Anglii. Jonny trochę zwlekał z wyjazdem, bo miał dziewczynę w Częstochowie, Irkę Majewską, w której był bezprzytomnie zakochany. Ostatecznie udało mu się wyjechać na Zachód. Został żołnierzem II Korpusu Polskiego we Włoszech, spotykając tam „Alma” i rtm. Witolda Pileckiego, którzy wydali o nim dla dowództwa tego Korpusu jak najlepszą opinię. Prawdopodobnie został agentem angielskiego wywiadu Secret Intelligence Service lub amerykańskiego Office of Strategic Services. W ostatnich latach życia Lechenich mieszkał w Kilonii, gdzie zmarł w 1972 roku.
Jűrgen Pagel, niemiecki historyk, tak opowiadał o swoich poszukiwaniach: – Dotarłem do rodziny Jonnego, ale nabrała wody w usta i nie chce nic mówić o swoim krewnym Tak, jakby się wstydzili tego, co Jonny robił w czasie wojny. Z drugiej strony domyślam się, że nie do końca wiedzieli, kim tak naprawdę był. Wiedziała o nim bardzo dużo jego kobieta, ale gdy trafiłem na jej ślad w Monachium, nie żyła już od dwóch lat.
Mnie samemu, mimo poszukiwań, nie udało się dotrzeć do rodziny Jonnego, a z historykiem J.Paglem straciłem kontakt, gdyż wyprowadził się z Kiel. Wiadomości o Lechenichu udało mi się uzyskać od mieszkającego w Szczecinie Mec. W.Gałuszki ps..”Szatan”, który pamiętał go z czasów partyzanckich.
Franz Willman „Słoń” – „gestapowiec” z Radomska
Mówili na niego „gestapowiec”, choć w rzeczywistości był pracownikiem Kriminalpolizei. Ponieważ nie bardzo mu to odpowiadało, przybrał sobie pseudonim „Słoń”. Naprawdę nazywał się Franz Willmann i był synem nauczyciela z Essen.
Łączniczka Maria Wiaderek „Mudka” zawiadomiła ich kiedyś, że Willmann szuka kontaktu z partyzantami. Mieli już sporo takich doświadczeń i bardzo ostrożnie podchodzili do podobnych propozycji. Nie sposób było ot, tak sobie przyjąć w swoje szeregi funkcjonariusza policji kryminalnej i po prostu zaliczyć go w skład któregoś plutonu czy kompanii. Sprawa wymagała zgody dowództwa i dokładnego sprawdzenia przez wywiad. Po dość długim czasie z dowództwa przyszła akceptacja wraz z dodatkowym żądaniem: – Niech „Mudka” każe mu wziąć ze sobą broń i listę konfidentów Gestapo. „Słoń” nie targował się, nie mnożył trudności. Po prostu powiedział: tak. Wywiad miał go nadal na oku, badał czy za tym wszystkim nie kryje się jakiś podstęp.
Wreszcie zostaje wyznaczony dzień – 24 czerwiec 1944. Do akcji zgłosił się podoficer gospodarczy oddziału, plut. Kazimierz Janiszewski „Orlicz”. – Mam motocykl – powiedział jakby szło o zwykłą wycieczkę – podjadę pod Gestapo i zabiorę „Słonia” wraz z bronią. O ustalonej godzinie wyjeżdża na ulicę. Ruch o tej porze jest niewielki. Podjeżdża pod budynek Gestapo. W oknie miga twarz Willmanna i za chwilę w drzwiach ukazał się „Słoń” dźwigając dwa pistolety maszynowe wraz z zapasowymi magazynkami. Spokojnie, bez pośpiechu, jakby wybierał się na spacer, wdrapał się na tylne siodełko motocykla. „Orlicz” nie potrafił zmusić się do takiego olimpijskiego spokoju. Zanim Willmann dobrze się usadowił, dodał gazu. Skutki okazały się opłakane. Biorąc zakręt pochylił maszynę. Koła pośliznęły się na kocich łbach i maszyna zrolowała bokiem. Obydwaj zerwali się natychmiast. Wskoczyli na siodełka. Dopiero po chwili „Słoń” zorientował się, że na jezdni zostały zapasowe magazynki. Wracać było za późno, choć obu przemknęło to przez głowę. Dobrze zrobili. Jeden z gestapowców wcześniej skończył jeść i wracając do biura od razu zauważył brak dwu pistoletów. Natychmiast zaalarmował kolegów. Ktoś usłużny powiedział, że widział jak Willmann wsiadał ze „schmeisserami” na czekający na ulicy motor. Niezwłocznie zorganizowano pogoń. Za „Orliczem” ruszyły dwa samochody pełne uzbrojonych Niemców. Na nic się to nie zdało. Uciekinierzy zdążyli już wydostać się z miasta. Pościg stracił ślad. Ani „Orlicz”, ani „Słoń” nie mieli pojęcia, że to, iż nie zawrócili po zgubione magazynki uratowało im życie.
„Na razie pójdzie pan na melinę – zawyrokował Orlicz”. Byli niedaleko miejsca, gdzie mieszkała pewna kobieta. Jej mąż zaginął w kampanii wrześniowej. Nigdy o tym z nikim nie rozmawiała, cały czas poświęcając swemu jedynemu dziecku. Był to wprost wymarzony schowek dla Willmanna. Któż będzie pytał młodą wdowę, dlaczego przygarnęła jakiegoś mężczyznę? Niebawem „Robotnik” wezwał „Orlicza” i pogratulował mu sprawnego przeprowadzenia akcji. A także znakomitego pomysłu z tą meliną dla „Słonia”. Zwłaszcza w tej drugiej sprawie podobała się dowódcy szybkość, z jaką rozwiązano problem. Obaj nie podejrzewali nawet, że jeszcze bardziej był z tego zadowolony Willmann. Czy była to tylko sympatia, czy miłość od pierwszego wejrzenia, nikt nie wnikał. Konspiracja nauczyła ludzi dyskrecji.
Jednakże pobyt w melinie, choćby i najlepszej, nie mógł trwać w nieskończoność. Gestapo i policja kryminalna byli dobrymi specjalistami w swoim fachu. Wiedzieli, że Willmann mógł uciec tylko do działających w rejonie Radomska partyzantów – z nimi najłatwiej było o kontakt. Rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania obcego mężczyzny, który w tym czasie zamieszkał w jakiejś wiosce czy osadzie. Nim dotarli do chaty samotnej kobiety, „Robotnik”, uprzedzony przez swoich informatorów, przerzucił „Słonia” w inne miejsce. W samą porę. Gestapo aresztowało kobietę. Niewiele mogli z niej wydobyć, bo po prawdzie niewiele wiedziała. Zatrzymano ją w więzieniu chyba tylko przez zemstę nad dawnym kolegą. Ale Willmann znał swoich ludzi, a poza tym gotów był dla niej na wszystko. Z lasu wysłał list do szefa policji i SS w Radomsku grożąc, że jeśli nie wypuści niewinnej kobiety, która gościła go nie wiedząc kim jest, zostanie zastrzelony. Poskutkowało. W ciągu paru dni wdowa została zwolniona. Finałem tej romantycznej historii leśni się już nie interesowali. Wystarczyło, że „Słoń” spisuje się dzielnie, a przyniesione przez niego „schmeissery” oddawały nieocenione usługi. Biły dalej i celniej niż „steny” i „pepesze.”
Manfred Zanker – miał zostać nazistą, jak ojciec.
Syn działacza NSDAP stwierdził jednak, że nie będzie narażał życia i aby uniknąć poboru do armii, próbował uciec do Szwajcarii. złapali i za próbę ucieczki trafił do aresztu. Ojciec,Oswin Zanker musiał użyć swoich wpływów i pieniędzy, by wybawić jedynaka z opresji.
W połowie 1943 roku, Manfred został szeregowcem w Batalionie Saperów 154 Dywizji Piechoty. Początkowo stacjonował pod Dreznem, po kilku miesiącach jego batalion przeniesiono w okolice Przemyśla. W 1944 roku losy II wojny światowej były już przesądzone. W tym czasie Manfred Zanker stacjonował w koszarach w Sandomierzu i miał przed sobą tylko jeden cel – nie dać się zabić. Jego głównym obowiązkiem było pilnowanie Polaków kopiących okopy. Jeden z Polaków mówił bardzo dobrze po niemiecku. Manfred prosił go o pomoc w pisaniu listów do polskiej dziewczyny, która wpadła mu w oko. Uczynny Polak nazywał się Tadeusz Pfeiffer i działał w AK. Podobnie jak jego matka, pani Irena, prowadząca w Sandomierzu stołówkę, do której często wpadał na obiad szeregowiec Zanker.
To właśnie im młody niemiecki żołnierz zaczął opowiadać o swoich wojennych perypetiach, rodzinie, matce, która między wierszami pisała w listach, by nie ryzykował. W Sandomierzu, po raz pierwszy od czasów historii ze Szwajcarią, zaświtała mu myśl o ucieczce. Tym bardziej, że teraz miał dokąd – okoliczne lasy roiły się od polskich partyzantów, słynnych „Jędrusiów”. Manfred postanowił zostać jednym z nich.
Akowcy bacznie go obserwowali i zgłosili jego przypadek do swojego szefa – Leona Torlińskiego „Kreta”, który był przed wojną oficerem wywiadu. „Kret” musiał osobiście spotkać Manfreda. Postawił też twarde warunki – zostanie przyjęty do „Jędrusiów”, jeśli przyniesie ze sobą trzy karabiny maszynowe, najnowszy wynalazek Niemców. Ucieczkę z Wehrmachtu zaplanowano na 13 lipca 1944 roku. Wraz z Manfredem zdezerterowali Ślązak Jerzy Pyka oraz Robert Toman z Lotaryngi. Wszyscy trzej mogli zostać w lesie razem z partyzantami, lecz tylko Zankera przyjęto do konspiracji. Partyzanci nadali mu żartobliwy przydomek „Malutki”, bo miał prawie 2 metry wzrostu.
Manfred nie rwał się do wojowania. Zapowiedział od razu, że nie będzie strzelać. On chciał po prostu przeżyć wojnę – opowiada Jerzy Lech Rolski, partyzant o pseudonimie „Babinicz”, jeden z ostatnich żyjących „Jędrusiów”. „Malutki” sprawdzał się za to na innym polu. By zaimponować kolegom, Manfred ukradł nawet konia dowódcy oddziału niemieckiego, który kwaterował w pobliskim majątku.
W styczniu 1945 roku „Jędrusie” złożyli broń. Armia Krajowa została rozwiązana. Zanker był blisko osiągnięcia swojego celu – przeżycia wojny. Ale sytuacja znów się skomplikowała. Nie mógł przyznać się przed Sowietami, że jest Niemcem. Nie najlepszym posunięciem było też przyznanie się do działalności w AK.
Za namową kolegów partyzantów udawał Anglika. Mówił, że pochodzi z Cardiff i jego samolot został zestrzelony. Rosjanie oddali mu więc przysługę i zawieźli do Częstochowy, gdzie przebywali angielscy jeńcy. Tam poproszono go, by wymienił stacje na linii kolejowej Londyn-Cardiff. Manfred nie odpowiedział. Anglicy uznali go za rosyjskiego szpiega i zabrali razem ze swoimi jeńcami do ambasady Wielkiej Brytanii w Moskwie. Tam opowiedział swoją wojenną historię, w którą nikt nie uwierzył.
Trafił do owianego złą sławą więzienia NKWD na Łubiance. Dostał pięć lat łagru na Syberii. Jak wspomina Maciej A. Zarębski, autor książki „Z wizytą u Manfreda”, mogło być gorzej. Szkodliwy element polityczny, szpiegostwo, terror – przy takich zarzutach, kara śmierci murowana.
Trafił w okolice Nowosybirska. Zwolniono go z łagru w 1953 roku, po śmierci Stalina. Wrócił do rodzinnego domu w Budziszynie, gdzie czekała na niego matka. Ojciec powiesił się w 1945 roku po kapitulacji Niemiec.
W latach 90. odnowił kontakty z kolegami z lasu. Przyjeżdżał do Polski na spotkania „Jędrusiów”. Szczególnie upodobał sobie sanatorium w Busku-Zdroju, miejscu poleconym przez „Babinicza”. Miał tam opłacony pokój na cały rok, przyjeżdżał bez zapowiedzi i znikał, kiedy chciał. Wśród polskich znajomych uchodził za sympatycznego dziwaka.
Nosił długą brodę jak święty Mikołaj. Farbował sięgające ramion włosy albo golił głowę na zero. Nie przestrzegał pór posiłków, jadł, gdy zgłodniał. Wysyłał paczki z Niemiec – czekolady, figurki porcelanowe, wycinki z gazet – cokolwiek miał akurat pod ręką. Mówił mieszanką polskiego i rosyjskiego. Pięćdziesiąt lat po partyzantce nadal miał nadzieję, że opanuje polski perfekcyjnie – tak jak rosyjski. Zmarł 16 września 2007 roku w Berlinie.
Manfred Zaenker, ps. Malutki (200 cm wzrostu). Dobry przyjaciel moich rodziców, W „Jędrusiach” zadołował się tylko dlatego, że zakochał się w Polce o imieniu Stefania, dziewczynie z Sandomierza. Po odniesieniu ran w starciach z hitlerowcami leczył się w okolicach Rudy Pilczyckiej gdzie mieszkali moi rodzice (również z AK). Po wojnie okazał się Manfred niezłym obieżyświatem, ożenił się w Budziszynie, dopracował trójki dzieci, w tym syna Stefana, po czym… wyszedł po papierosy i zniknął na parę lat. W międzyczasie zawędrował nawet na Nordkap. W lata 70-tych leczył się z depresji (również w Polsce, gdzie miałem okazję go poznać. Ciekawy facet. Mówił mieszaniną polsko-rosyjską lecz polski rozumiał doskonale. W latach 80-tych odwiedził mnie już na moim własnym gospodarstwie i potem zaczął mieszkać naprzemiennie; w Busku lub na Węgrzech. Potem w Berlinie (jeszcze zachodnim, potem w RFN, potem już w zjednoczonych Niemczech. Najchętniej jednak przebywał w Busku. Kontakt urwał się po śmierci mojego Ojca w 1998 roku, choć jeszcze parę lat przychodziły pocztówki z dziwnych miejsc rozsianych po całej Europie. (Info z internetu)