„Gdzie są dzisiaj przyjaciele moi” ….
Napisane: grudzień 2008 w Belek /Turcja
Po zakończeniu w Turcji dwutygodniowego maratonu bridżowego dobrym pomysłem organizatorów było pozostanie jeszcze na tydzień odpoczynku. Mam czas na przemyślenie wielu spraw, bynajmniej nie bridżowych. Piszę o przyjaźniach w moim życiu. Uświadomiłem tu sobie raz jeszcze, jak dobrze jest mieć przyjaciół, kim oni są dla mnie, jakich cech charakteru od nich oczekuję.
Kim są, zatem moi przyjaciele?
MOJA ŻONA JOANNA. Wydawałoby się, że to oczywiste, ale tak wcale nie jest. Nasi partnerzy życiowi, wcale nie muszą być też najlepszymi przyjaciółmi. Obserwuję to często wokół. Między nami rozkwitła przyjaźń niemal od pierwszej chwili poznania. A poznaliśmy się w listopadzie 1980 roku w drodze na spotkanie z Ojcem św. Janem Pawłem II w Mainz. Pół roku później pobraliśmy się w Rendsburgu. Można więc powiedzieć, że Polski Papież był naszym swatem.
To jest takie uczucie zaufania do partnera, zaufanie, że przyjaciel mnie nie oszuka, nie okpi, nie wykorzysta, że mogę mu zaufać w każdej sytuacji. A jedocześnie pełna tolerancja i wyrozumiałość dla wszystkich jego wad, słabości, mankamentów. Widzę, że je ma, ale akceptuję go takim jakim jest. I tak właśnie jest między nami. Ale również podobne relacje łączą mnie z pozostałymi przyjaciółmi.
Mój „stary” przyjaciel to: Włodek Pawlikowski. I to znowu sympatia od pierwszego spotkania, gdy przyjechał w 1972 roku ze Zjednoczenia PIB na kontrolę do Zakładu, w którym właśnie rozpoczynałem karierę zawodową.
Było to więc dokładnie 36 lat temu. I przyjaźń ta przetrwała lata. Pół roku po naszym spotkaniu przeniosłem się do Katowic. Wspólna praca w Zjednoczeniu PIB, wspólne zainteresowania: sportem, bridżem, kinem, historią. Wspólna grupa znajomych. Wyjazdy do Bułgarii i na Węgry. Wielkie poczucie humoru Włodka i wzajemna słabość do siebie. Choć zawsze mocno różniły nas poglądy polityczne, to jednak nie wpłynęło to na naszą przyjaźń.
Bo przyjaźń to coś więcej – to płynie z serca i świadomości wewnętrznej, że chce się być z tym drugim człowiekiem. Spotykać go jak najczęściej, dyskutować (nawet spierać się w dyskusji), przeżywać wspólne radości i troski: sportowe, rodzinne, osobiste itp.
Wiele wspólnie spędzonych godzin przy stole bridżowym, przy piwie, winie i biesiadowaniu, wspólne imprezy i wyjazdy. Ale przecież kiedy pozostajemy w oddaleniu i widzimy się rzadziej – to przyjaźń i wzajemna empatia nie słabną. Potwierdzają to mijające lat i kolejne spotkania.
Maria Szyszka. Poznaliśmy się już bardzo dawno temu w 1986 , na katowickim Rynku, przez ww Włodka P. Tak wspominałem to wierszem, wzorując się na Sikorowskim – tu fragment:
Spotkałem kiedyś Włodka P.
Na rynku – w Katowicach
Miał obok siebie Marię Sz.
Szczęśliwy był na licach!
Przedstaw mnie – mówię – damie tej
Jej piękność – sięga chmur …
Pojedźmy razem do Józka J.
Z bukietem pawich piór …
I jakoś tak szybko odczułem, że chciałbym mieć za przyjaciela taką osobę, jakiś wewnętrzny instynkt mi to podpowiadał. Mijały lata naszej znajomości, wzajemnych kontaktów i miałem wiele okazji przekonać się, że nie pomyliłem się wtedy, kierując się tym wewnętrznym przeczuciem. To raczej ja w pewnym okresie zawiodłem tę przyjaźń, odsuwając się za doznane urazy i nielojalność wobec mnie. Ale też umiałem się przyznać, że urazy były urojone, a nie rzeczywiste, a nielojalność względem mnie też wykreowana i wyolbrzymiona. Umiałem się do tego przyznać, uznać swój błąd, przeprosić. I od tamtego czasu wszystko między nami jest ok.
Wiem, że mój przyjaciel zawsze stanie po mojej stronie w chwilach wątpliwości, że ufa mi, że mogę zawsze na niego liczyć. Z wzajemnością. Zawsze będę bronił mego przyjaciela przed pomówieniami, oskarżeniami, będę bronił jego dobrego imienia. Na tym polega przyjaźń.
Włodek był starszy ode mnie o 6 lat, ale to nie ma żadnego znaczenia. Podobnie jak w wypadku młodszego o 11 lat ode mnie Stasia Gorczycy – Benninga. To pierwszy i ciągle wierny przyjaciel poznany na emigracji. Po moim przyjeździe z Anglii do Niemiec na początku 1980 roku poznaliśmy się w Rendsburgu. Wyczułem w nim wielką wrażliwość, głęboką wiarę, prostolinijność, szczerość, spontaniczność, lojalność, przywiązanie. A to są właśnie cechy, jakich szuka się u przyjaciela. Takim go poznałem i takim pozostał przez 28 lat naszej intensywnej znajomości. Zapragnęliśmy nawet zamieszkać kiedyś z rodzinami blisko siebie, by jeszcze intensywniej kontynuować przyjaźń. Nie udało się. Mieszkamy dość daleko od siebie, ale w kontynuowaniu przyjaźni to w niczym nie przeszkadza. Odwiedzamy się wzajemnie, czerpiemy ciągle radość z tych spotkań. Nigdy nie brakuje tematów do rozmów, ani ochoty na toasty czerwonego wina. Ciągle też planujemy następne wspólne eskapady. Stasiu, przyjaciel zawsze też jest skory do pomocy. Okazuje swą życzliwość i bezinteresowność przy każdej nadarzającej się okazji. Mogę z nim rozmawiać o wszystkim, możemy dzielić się nawet bardzo osobistymi problemami.
Bardzo lubię też jego brata księdza Janusza Gorczycę. Młody wrażliwy i inteligentny. Dobrze, że został księdzem. Dość dawno już poznaliśmy się, gdy był jeszcze w seminarium we Wrocławiu. Wyczułem w nim wrażliwość na świat i ludzi. Lubię spotkania z nim i dyskusje. Powinien zajść daleko w Kościele. Z pewnością działalność w Fundacji Brata Alberta pomogła mu być takim, jakim jest. Przyjaźnią obejmuję drugiego brata Krzysia Gorczycę z rodziną i Rodziców Stasia. Wszyscy oni mieszkają w Oławie, gdzie ich odwiedzam w miarę możliwości.
Wszystkie zresztą cechy, którymi opisuję poszczególnych przyjaciół są im wspólne. Wszystkie dotyczą każdego z nich. I składają się na obraz PRZYJACIELA IDEALNEGO.
Wszystkie też te cechy posiada kolejny mój wielki przyjaciel – Ks. Kazik Ćwierz. To też jest długa znajomość. Datuje się z czasów mej fascynacji księdzem F. Blachnickim i Ruchem Światło-Zycie w Carlsbergu. Przyjechał wtedy z Rzymu, młodziutki (dziesięć lat młodszy ode mnie). Wysoki, szczupły, z gitarą i pięknym głosem. Pogodna, uduchowiona twarz, roześmiane oczy. Przypadliśmy sobie od razu do gustu. Bywał u nas często w domu w Essen i w Ahaus. Długie nocne rozmowy i ścisła współpraca w Oazie Dzieci Bożych.
Miał niezwykły charyzmat do pracy wychowawczej z dziećmi. Jak potrafił do nich mówić, śpiewać, przybliżać Pana Jezusa. Dzieci i animatorzy przepadali za nim, a mnie imponował. Wiedziałem, że będziemy z sobą blisko współpracować, bo podobnie odczuwaliśmy, podobnie myśleliśmy, mieliśmy podobne wizje pracy z dziećmi. I ufaliśmy sobie bezgranicznie. Wiedziałem z góry, co ksiądz Kazik postanowi w tej czy w innej sprawie. On wiedział podobnie i był pewny, że razem podołamy wszelkim wyzwaniom. A to nie była wcale łatwa służba.
I przez całe lata zero konfliktów między nami, ani cienia nieporozumień. Był mym osobistym spowiednikiem, osobistym przyjacielem, osobowym wzorcem. Przebywanie z nim, blisko niego – to zawsze była wielka przyjemność i fajna przygoda.
Taki właśnie jest przyjaciel. Chce się zawsze być blisko niego/jej. Chce się dzielić radości i kłopoty. Czy ta wymieniona piątka, to wszyscy moi przyjaciele? Wymienionych znam długo i często się spotykamy, wiele nas łączy: masa wspólnych przeżyć, godziny rozmów itd.
Ale bardzo lubię i cenię jeszcze wiele innych osób. I ich też mogę uważać za moich przyjaciół. Wśród nich są: – Ula Anton, poznana w 1981 roku w Carlsbergu. Zawsze pogodna, uśmiechnięta, zawsze życzliwa i przyjazna całej mojej rodzinie. Nic dziwnego, że poprosiłem ją, aby zechciała zostać matką chrzestną Jana Jakuba (ojcem chrzestnym był jego starszy przyrodni brat Bartek). Wcześniej ojcem chrzestnym Juli został wspomniany już Stasiu. Tym samym oboje stali się jakby członkami rodziny. Julię chrzcił ks. F. Blachnicki w Witten, Jana ks. Kazik w Essen, a obydwu tym uroczystościom towarzyszyła cała wspólnota oazowa. I właśnie asystenci oazowi, z którymi spędziłem wiele pięknych lat na kolejnych turnusach oazowych, to także grono mych przyjaciół, mojej oazowej rodziny: Krysia Stańczyk, Basia Niemirowicz, Ania Baranowska, Marylka Słupecka i całe grono Animatorów z Anią Gaczkowską i Nike Janiszewski na czele.
No i jeszcze Wanda Janiszewska z Bochum, którą znam prawie tak długo, jak Ulę Anton. Bywałem u niej często, mieszkając w Essen. Obserwowała, jak wzrastały moje małe dzieci. A jej córka Nike, była jakby moją córką oazową. Wiele nas łączyło, między innymi Ruch Światło-Zycie w Carlsbergu i pielgrzymki z Essen do Neviges. Byłem nawet u jej mamy w Warszawie. A i ona znała i lubiła moją Mamę, brata Maćka, siostrę Urszulkę, Bartka i Włodka. Wanda to też jakby członek naszej rodziny.
Od tamtego Carlsberskiego czasu przyjaźnią darzę Janusza Mallka, Krzysia Skotnickiego i konsula Marka Zielińskiego.
W stosunku do wszystkich wymienionych tu osób bardzo krótko znam Ewę Gutowską-Mołoń zwaną Zeńcia. Poznaliśmy się przez internet grając wspólnie w bridża na BBO. W zeszłym roku zaledwie po bardzo krótkiej znajomości internetowej spotkaliśmy się w październiku 2007 na turnieju koło Krakowa. Ona pierwszy raz brała udział w turnieju i wygraliśmy go! Ale ważniejsze jeszcze, że przypadliśmy sobie do gustu. Spodobało mi się Ewy podejście do życia, jej wrażliwość na poezję, muzykę, literaturę i kulturę. Jej klasa w zachowaniu, doświadczenie życiowe, poglądy polityczne, stosunek do dzieci i rodziny. Mimo krótkiej znajomości kontaktujemy się często okazując sobie wzajemnie sympatię. I ciągle łączy nas wspólna pasja bridżowa. Jej męża Maćka znam jeszcze krócej i mniej, ale również z nim rozumiemy się świetnie. Cieszę się, że udało mi się ich poznać. To cenna znajomość i chciałbym ją kontynuować. Wiem na pewno, że zostaniemy przyjaciółmi.
Nie wspomniałem dotąd o tych, którzy odeszli. W tym roku 17.09.2008 odszedł ks. Jurek Sobkowiak. W mowie wygłoszonej na jego pogrzebie w Polsce opisałem szczegółowo okoliczności, w jakich go poznałem w Witten. To był bardzo wartościowy człowiek. Rozumieliśmy się dobrze również w naszej działalności społecznej, lubiliśmy się, szanowali. Z sentymentem wspominam nasz wspólny wyjazd na Białoruś (opisany w innym miejscu). Bardzo przeżyłem jego odejście. Byłem na pogrzebie w Polsce, urządziłem mu pożegnanie w Dortmundzie przy PMK. Zasłużył sobie na to drogi Jurek.
Z innych przyjaciół, którzy odeszli wcześniej wspominam Mariana Dłużniewskiego, Ziutka Pawlasa i Zbyszka Raka.
Adam Adamczyk z Trzebini. Poznaliśmy się na początku szkoły średniej, czyli w 1961 roku. Mieszkaliśmy obok siebie i razem, pieszo przez las wędrowali do LO Siersza. Adam zrobił chyba największą karierę ze wszystkich moich znajomych – został przez kolejne kadencje burmistrzem Trzebini. Widywaliśmy się raz rzadziej, raz częściej. Bywał u mnie w Niemczech, a nasze wzajemne relacje pozostały niezmiennie dobre. Do dziś odwiedzam go regularnie w Trzebini. Jest zawsze serdeczny, życzliwy, skory do pomocy. Z tamtego trzebińskiego czasu pamiętam wielu, a regularne kontakty utrzymuję z Marysia i Jasiem Jarczykami.
Jeszcze dłużej niż Adama znam serdecznego kolegę, wręcz przyjaciela ze szkoły podstawowej w Przyrowie Janusza Kłopota. Poznałem go chyba jeszcze w przedszkolu. Imponował mi wtedy. Miał talent do zabaw, opowiadań, śpiewu, rysunków i malowania. Słynął też z łobuzerki. Nie sposób było nudzić się w jego towarzystwie. Miał bujną fantazję, lubił sport, spędzaliśmy ze sobą wiele godzin. Niezapomniana pozostanie nasza podróż autostopowa dookoła Polski w wieku kilkunastu lat. Niestety wykreśliłem go z grona przyjaciół. Przyczyny opisałem w osobnym wspomnieniu o Januszu. Przyjaźni nie można udawać. Tam, gdzie brak lojalności, gdzie panuje chciwość i nieszczerość – tam kończy się przyjaźń.
Dziś, gdy sięgnąłem do tego tekstu sprzed lat, wiele się zmieniło. Odeszli Włodek Pawlikowski i jego żona, odszedł Adam Adamczyk. Przybyli nowi przyjaciele Ela Stachowiak z Enschede, Ela Duda z Końskich, Witek Błaszczyk z Dąbrowy Zielonej, Ryszard Radkowski z Częstochowy, Adam Kardasz z Ahaus.
Nic dodać ani ująć